Australia od zawsze kojarzyła mi się z czymś odległym i nieosiągalnym. Koale, kangury, wombaty, będąc dzieckiem marzyłam, żeby zobaczyć je na żywo. Dzisiaj mogę powiedzieć, że spełniłam swoje największe marzenie i odwiedziłam ten oddalony o ponad 13 tysięcy kilometrów kontynent.
Jak to wszystko się zaczęło?
10.02.2018r. – to jest dzień, w którym zaczęłam swoją wielką przygodę. Wylot, razem z tatą, bo to właśnie on towarzyszył mi w tej wyprawie, mieliśmy z Warszawy. Pierwszym przystankiem był Dubaj, gdzie mieliśmy sześciogodzinną przesiadkę w drodze do Melbourne. Oczywiście jak to u mnie często się zdarza, nie mogło obyć się bez żadnych niespodzianek. Tym razem było to czterogodzinne opóźnienie samolotu, które spędziłam już po wejściu na pokład. W końcu wylecieliśmy i po 30h w ciągłej podróży, dolecieliśmy do naszego pierwszego miejsca pobytu.
Naszym pierwszym przystankiem, było położone na południu Australii, w stanie Victoria – Melbourne. W tym mieście byliśmy dokładnie 5 dni i w szczególności zapamiętałam przepiękne zachody słońca, jakie tam zobaczyłam.

Moje pierwsze wrażenia
Będąc tam nie mogłam oczywiście nie zobaczyć sławnej Great Ocean Road biegnącej wzdłuż oceanu. Dla tych co nie wiedzą, jest to 243km asfaltowa trasa ciągnąca się przez południowe wybrzeże Australii. Ciekawostką jest, że była ona budowana blisko 13 lat, przez ponad 3000 weteranów, którzy chcieli uczcić pamięć poległych żołnierzy podczas I wojny światowej.
Największe wrażenie na tej drodze zrobiło na mnie „12 apostołów”. Są to kilkudziesięciometrowe formacje skalne z żółtego i białego wapienia, w które uderzają fale oceanu, które zresztą są też odpowiedzialne za powstanie tego miejsca. Szczerze przyznam, że jest to miejsce, które wyglądało na żywo jeszcze lepiej niż na zdjęciach. Dzięki sprzyjającej pogodzie z pewnością odczucia były jeszcze lepsze.
Będąc w Melbourne odwiedziliśmy razem z tatą też National Gallery of Victoria. Natrafiliśmy tam na wystawę w ”kwiecistym stylu”, czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałam, więc tak jak nie jestem muzealną osobą, to mogę powiedzieć z czystym sercem, że dziękuje mojemu tacie, że namówił mnie na pójście tam.
Spontanicznie, dzień później pojechaliśmy do Sovereign Hill, czyli rekonstrukcji miasta z czasów gorączki złota. Można zobaczyć tu, jak żyli ludzi w tamtych czasach, wejść do ich domów, zwiedzić kopalnie w której wykopywali złoto oraz poszukać też złota w rzece (próbowaliśmy, niestety nic nie znaleźliśmy).
Dalsza podróż
Kolejnym przystankiem było Sydney, gdzie niestety byliśmy tylko 24h, ale oczywiście wykorzystałam je jak najlepiej i od razu po zameldowaniu do hotelu, ruszyłam do centrum miasta i zrobiłam tam najbardziej szczegółowy spacer jaki się tylko dało, każda uliczka była wyjątkowa i zaskakiwała mnie czymś innym. Nie mogłam tez nie zobaczyć sławnej Sydney Opera House i Harbour Bridge, więc udałam się w ich stronę.
Z Sydney wyruszałam w swój pierwszy rejs statkiem, który płynął do Nowej Kaledonii, z przystankiem kilkugodzinnym w Vanuatu. Do Vanuatu płynęliśmy 3 dni i było to najpiękniejsze miejsce, jakie w życiu zobaczyłam. Nigdy nie widziałam tak czystej i tak intensywnie turkusowej wody.
Dwa dni później dotarliśmy do Nowej Kaledonii, gdzie niestety nie udało nam się dużo zrobić, więc tylko na chwile zeszliśmy na ląd, żeby chociaż na moment poczuć klimat stolicy Nowej Kaledonii do której dopłynęliśmy. Wróciliśmy na statek po kilku godzinach i wyruszyliśmy już w podróż powrotną do Sydney.
Kolejny przystanek
Z Sydney polecieliśmy do Brisbane, gdzie spędziliśmy trzy dni i wylecieliśmy do najbardziej oczekiwanego przeze mnie miejsca – Cairns, gdzie udało nam się zobaczyć The Great Bareer Reef. Jeśli ktoś z was kiedykolwiek miałby okazję, żeby ją zobaczyć. Warto, warto i jeszcze raz warto. Odmiany zwierząt wodnych, barwy jakie tam zobaczyłam, to było coś niezwykłego.
Po 4 dniach tam spędzonych wróciliśmy do Brisbane, gdzie spędziliśmy już resztę naszego czasu w Australii. Wyjątkiem był jeden dzień, kiedy pojechaliśmy do Australian Zoo, którego właścicielami jest rodzina Irwinów. Tam spełniłam swoje kolejne marzenie z dzieciństwa, a mianowicie udało mi się zobaczyć, a nawet potrzymać Koale. Ku mojemu zdziwieniu nie była ona taka milutka i przyjemna w dotyku, jak myślałam. Oczywiście nie przeszkodziło nam to w nawiązaniu super znajomości i od razu zostałyśmy dobrymi koleżankami.
Niestety, co innego mogę powiedzieć o kolegach kangurach, którzy patrzyli się na mnie, jakbym miała zostać ich kolejną przekąską albo kolejnym rywalem na ringu. Na szczęście przełamaliśmy pierwsze lody, poprzez zdobycie jedzenia przeze mnie i podzielenia się nim. Dzięki temu, jakoś się później dogadaliśmy i nawet zrobiliśmy razem zdjęcie.
Będąc w zoo okazało się, że natrafiliśmy na sezon rozrodczy i udało nam się zobaczyć kangury od tych najmniejszych, do największych. Zobaczyłam nawet jak mały kangurek wskakuje do kieszeni swojej mamy, co było cudowne i zabawne, ponieważ ledwo się zmieścił.
Ostatnie dni po powrocie z zoo spędziliśmy w Brisbane zwiedzając miasto, korzystając głównie z tamtejszych ”taksówek rzecznych”.
Moja cała przygoda w Australii trwała łącznie 30 dni i było to coś, co zapamiętam na całe życie. Spełniałam swoje największe marzenie i w dodatku podróż spędziłam z najlepszym kompanem jakim jest mój tata. Polecam każdemu odwiedzenie Australii, bo jest to miejsce, które uważam, że każdy powinien odwiedzić, przynajmniej raz w swoim życiu. Ja z pewnością jak tylko będę miała okazję to tam wrócę.
~Julia