Cześć! Nazywam się Adrian, i dzisiaj opowiem Wam o mojej przygodzie z Argentyną. Zanim jeszcze ją odwiedziłem, kojarzyła mi się ona z plażą, słońcem, tangiem i piłką nożną. Jednak po roku spędzonym w tym niesamowitym kraju na myśl o nim do głowy przychodzą mi zupełnie inne skojarzenia. Na to, jak zapamiętałem ojczyznę Messiego, duży wpływ miało też to, że byłem tam w ramach wymiany kulturowej dla młodzieży. Organizacja AFS, przez którą na taką wymianę pojechałem, umożliwia jedynie wybór państwa a nie konkretnego miasta, co w przypadku tak dużego kraju robi różnicę! I tak o to rok życia spędziłem w Rio Gallegos.

W promieniu 300 km od Rio Gallegos nie znajduje się kompletnie nic, co wpływa na to, że z łatwością można to miasto znaleźć na mapie. Mieszka tam około 100 tysięcy osób. Miasto słynie głównie z tego, że według mieszkańców jest to drugie najbardziej wietrzne miasto na świecie. I absolutnie bym się z tym nie kłócił, bo dni bezwietrzne w czasie spędzonego tam roku mógłbym policzyć na palcach jednej ręki. Miasto nie należało też do najbardziej urokliwych, a gdyby je przenieść gdzieś do Polski, to śmiałbym twierdzić, że mogłoby konkurować co najwyżej z Sosnowcem. Jednak czasu tam spędzonego nigdy nie wymieniłbym na żaden inny!
To, czym szybko zauroczyła mnie Argentyna, to ludzie – otwarci, zawsze uśmiechnięci i bardzo towarzyscy. Rio Gallegos to miasto, któremu położenie geograficznie niestety nie sprzyja. Mieszkańcy jednak nie poddali się w kwestii kontaktów towarzyskich, a poradzili sobie, budując tak zwane quinchos, czyli w praktyce duże garaże ze wbudowanymi grillami (najczęściej są one połączone z domem). Grill koniecznie musi być duży, by móc przyrządzić asado (samo to pojęcie oznacza wydarzenie/spotkanie połączone właśnie z grillem lub samo przyrządzenie na grillu mięsa – głównie dużych kawałków wołowiny). Jeżeli kiedykolwiek zostaniecie na takie argentyńskie asado zaproszeni, to pamiętajcie, by nie tylko pochwalić, ale nawet pogratulować fachu w przygotowywaniu asado gospodarzowi, ponieważ kultura tego wymaga.

Bardzo miło zaskoczyła mnie popularność picia yerba mate, wiedziałem, że jest to element kultury Argentyny, ale nie spodziewałem się, że piją go dosłownie wszyscy. Nawet młodzież, na każdym spotkaniu towarzyskim ma ze sobą zestaw do serwowania mate, a czasem jest ona głównym powodem do spotkania. Osoba, która przyrządza mate, zawsze pije ją pierwsza, a następnie zalewa ponownie susz i podaje po kolei każdemu. Warto wiedzieć, że dopóki nie podziękujesz, zawsze będziesz uwzględniany przy następnych kolejkach. Sam rytuał picia mate jest dość poważnie traktowany przez Argentyńczyków. Istnieje kilka zasad, które należy przestrzegać: po pierwsze, nie można za długo przetrzymywać mate, po drugie należy zawsze podawać ją z powrotem do rąk osoby przyrządzającej, oprócz tego nie wolno ruszać „rurką” i absolutnie nie wolno siorbać końcówki naparu. Istnieją też wierzenia, związane z rytuałem, na przykład, jeżeli osoba obok ciebie się zagada i odruchowo poda ci ją (a nie przyrządzasz akurat mate), to możesz pocałować naczynko i szybko pomyśleć życzenie. Mate jest dla Argentyńczyków tym, czym dla nas kawa jednak nikt nie zada Ci pytania „kawa czy herbata”, może za to paść pytanie dulce o amargo (słodka czy gorzka), ponieważ szczególnie wśród młodych powszechne jest picie yerby z cukrem.
Jeżeli mowa o zwyczajach Argentyńczyków takich jak yerba to nie mogę pominąć gry karcianej o nazwie truco (oryginalnie pochodzącej z Walencji). Chyba nie ma domu w Argentynie, w którym nie znalazłaby się talia kart do truco, która zdecydowanie różni się od tej używanej do gry w pokera. Zasady zna prawie każdy, chociaż nie należą do najprostszych. Trzeba też umieć blefować, a jeżeli gra się w wersji na 4 lub 6 osób, to trzeba porozumiewać się z innymi graczami. Gra nie ma zbyt zawiłych zasad (chociaż na początku może się tak wydawać, szczególnie ze względu na to, że karta o wyższym numerze nie zawsze jest silniejsza), a mimo to nie nudzi. Jeżeli więc chcesz przypodobać się Argentyńczykom, to koniecznie poproś ich o naukę gry w truco!
Tekst ten zacząłem od kilku słów na temat Rio Gallegos. W tym miejscu chciałbym to trochę sprostować. Pragnę zaznaczyć, że nie odradzam zwiedzenia tego miejsca, ale uważam, że Argentyna ma o wiele więcej do zaoferowania i o ile planujecie zwiedzić ją w celach turystycznych, to przedstawię Wam moje top 3 miejsca w Argentynie, które warto zobaczyć, i w których totalnie można się zakochać!
Może nie będzie to zbyt oryginalne, ale zacznę od stolicy. Buenos Aires nazywane jest też, moim zdaniem słusznie, Paryżem Południa. Za dnia można podziwiać centrum – głównie okolice La Casa Rosada (czyli Różowy Dom, który jest siedzibą Prezydenta Argentyny) oraz dzielnice w pobliżu, które o dziwo są w bardzo europejskim stylu. Polecam też wybrać się na cmentarz Recoleta, który do zaoferowania ma wiele pięknych nagrobków i niesamowitych historii. Jest też tam grobowiec Evity Peron, która wciąż stanowi żywą legendę państwa, pomimo upływu dekad. Warto zaznaczyć, że po zmroku Buenos Aires jest o wiele bardziej tętniące życiem, wszędzie otwarte są bary, a oprócz tego ludzie tańczą tango na ulicach. Argentyńczycy uwielbiają muzykę i imprezy, dlatego w tym mieście każdy znajdzie coś dla siebie!
Drugie miejsce na mojej liście zdobywają Wodospady Iguazu. Jest to niesamowite miejsce, o czym świadczy fakt, że zostało wpisane na listę 7 cudów świata natury. Wodospady można oglądać od strony Argentyńskiej i Brazylijskiej, ale ja sam uważam, że od strony Argentyńskiej są o wiele lepsze widoki (ale najlepiej odwiedzić od obu stron). Jedyne co może przeszkadzać w tym miejscu, to ruch turystyczny, aczkolwiek sama infrastruktura jest dobrze przystosowana. Są tam specjalne kładki, dzięki którym można podejść pod same wodospady. Zapewniam, że nie wrócicie z nich susi. Można też skorzystać z atrakcji takich jak podpłynięcie łódką pod sam wodospad albo przejazd przez dżungle, co też bardzo polecam.
Miejscem, które podbiło moje serce, czego jadąc do Argentyny, zupełnie się nie spodziewałem, została ziemia ognista. Jest to wyspa leżąca na samym południu Ameryki Południowej, z najbardziej na południe wysuniętym miastem świata – Ushuaia. Ujęła mnie tragiczną historią żyjących tam wcześniej plemion Selk’nam i Yagan, posiadających swoją odmienną kulturę i rytuały (zostały one udokumentowane przez misjonarzy na przełomie XIX i XX wieku). Nie dowiedziałbym się niczego na temat tych plemion, gdyby nie wizyta w Museo del Fin del Mundo, czyli muzeum końca świata, tak jak potocznie nazywają to miasto i okolice Argentyńczycy. Jednak to, co tak naprawdę sprawiło, że jest to najbardziej polecane przeze mnie miejsce (nie miasto) na świecie to przyroda. Piękny surowy krajobraz, góry i ocean, brak śladów ingerencji człowieka i niesamowita fauna i flora. Na fiordach wylegujące się lwy morskie i setki jak nie tysiące pingwinów. Wszystko wydaje się tam żyć w harmonii i spokoju. Moją pierwszą myślą patrząc na to wszystko, było „to wygląda jak w Discovery Channel. Żeby to zobaczyć, najlepiej skorzystać z atrakcji, jaką jest rejs Kanałem Beagle. Ja wybrałem krótszą trasę, ale następnym razem zdecydowanie wybiorę tą dłuższą!
Dziś Argentyna kojarzy mi się z otwartymi ludźmi, silnym wiatrem, smakiem yerby dzielonej z przyjaciółmi grając w truco, cumbią (czyli ludowym tańcem), pingwinami na Ziemi Ognistej, guanacos na patagońskich stepach, pysznymi empanadas, najlepszą na świecie wołowiną i piłką nożną. A Was serdecznie zachęcam do odwiedzenia tego cudownego kraju!
~ Adrian Gajda